piątek, 20 września
Strona głównaAktualnościGenetycznie obciążona pomaganiem

Genetycznie obciążona pomaganiem

Z Bożeną Terefenko, po 45 latach pracy odchodzącą na emeryturę dyrektor Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Wałczu, rozmawia Tomasz Chruścicki.

Czyli klamka zapadła. Odchodzi pani na emeryturę?

– Zapadła, ale nie teraz, tylko jeszcze jesienią ubiegłego roku. Tyle, że nikt w to nie wierzył.

Przyznaję, że ja też nie wierzyłem…

– No właśnie, nikt nie wierzył: pracownicy, starosta, który usiłował skłonić mnie do zmiany decyzji… Ale w ostatni poniedziałek lutego będę ostatni raz w pracy. We wtorek już wstanę sobie później, spokojnie wypiję kawę w domu…

A skąd się ta Pani decyzja w ogóle wzięła?

– Skąd? Po 45 latach pracy: w pomocy społecznej, w zdrowiu psychicznym pomyślałam, że chyba warto trochę zwolnić.

Tylko czy Pani w ogóle umie żyć wolniej?

– (śmiech) Nie wiem, to się dopiero okaże. Zresztą, już mam różne propozycje: albo pracy, albo założenia fundacji lub stowarzyszenia. Plan mam taki, że dwa miesiące odpocznę, a potem zacznę myśleć, co dalej. A przez te dwa miesiące też będę miała co robić: w końcu mam wnuczki, kota, mam też działkę…

Wnuczki, kot i działka to na pewno ważne tematy, ale przecież za chwilę wybory samorządowe. O ile wiem, ma być Pani jakoś zagospodarowana…

– Rzeczywiście, wystartuję, tyle, że tym razem w wyborach do Rady Powiatu.

Ale chyba nie tylko polityka, bo i społecznikowskie zaangażowanie nie pozwolą Pani tak całkiem spocząć na laurach?

– No chyba rzeczywiście nie pozwolą, bo razem z Mateuszem Kaczmarkiem z Centrum Charytatywno-Opiekuńczego Caritas w Wałczu już organizujemy kolejne wielkanocne śniadanie dla osób potrzebujących. Jesteśmy inicjatorami i realizatorami zarówno śniadań wielkanocnych, jak i wigilii, w których uczestniczą mieszkańcy Wałcza i powiatu. Takich przedsięwzięć, do których będę chciała się włączyć albo je zainicjować, będzie pewnie więcej. Nie ma w tym chyba nic niezwykłego, bo ja jestem nauczona i przyzwyczajona działać dla drugiego człowieka i nie umiałabym z dnia na dzień wycofać się z tego. Tak się nie da.

Czy pamięta Pani swój pierwszy dzień w pracy?

– Oczywiście, że pamiętam. Swoją pracę zawodową zaczęłam jako higienistka szkolna w „zawodówce”, to był 1978 rok. Stamtąd szybko przeszłam do pomocy społecznej, konkretnie do Dziennego Domu Pomocy Społecznej, który mieścił się wtedy na Zdobywców Wału Pomorskiego.

Czy takie młode dziewczyny, jaką wtedy Pani była, marzą o pracy w pomocy społecznej?

– Trzeba pamiętać o tym, że pomoc społeczna jako system dopiero wtedy powstawała. Ja zawsze byłam osobą chętnie angażującą się w pomaganie, rozmawiającą z ludźmi. Z drugiej strony, ta praca w DDPS nauczyła mnie innego spojrzenia na ludzi. Dziś trudno w to uwierzyć, ale jeszcze wtedy, w 1978 roku, zdarzały się osoby, które w czasie oglądania w telewizji serialu „Karino” bały się, że z odbiornika… wyskoczy koń! Niektóre panie nie znały przeznaczenia wielu domowych sprzętów, nie mówiąc już o tym, że nie potrafiły ich obsługiwać. Ale o czym my właściwie mówimy, skoro były panie mieszkające w Wałczu od wyzwolenia, które nigdy nie były na Bukowinie! Nic nie zmyślam, naprawdę tak było… Praca z takimi osobami nauczyła mnie pokory i cierpliwości.

Na długo utkwiła Pani w DDPS?

– Po roku przeniosłam się do ZOZ-u, do działu służb społecznych. To funkcjonowało mniej więcej tak samo i zajmowało się tym samym, co dzisiejsza pomoc społeczna. Mieliśmy swoje rejony, chodziliśmy po domach do swoich podopiecznych, wśród których były i rodziny, i osoby samotne. Poznałam wtedy skalę potrzeb i środowisko. Ta znajomość przydaje mi się do dzisiaj, bo współczesne instytucje pomocowe pomagają niekiedy dzieciom czy wnukom osób, do których 40 lat temu chodziłam ja.

Mam przez to rozumieć, że bieda czy niezaradność są przekazywane z pokolenia na pokolenie?

– Nie mam podstaw, żeby to generalizować, ale rzeczywiście zdarzają się takie przypadki.

Jakim miastem był wtedy Wałcz: bogatym czy biednym?

– Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, więc zamiast tego wolę powiedzieć więcej o miejskich służbach społecznych. Mieliśmy o wiele większe rejony, niż są teraz, i docieraliśmy przede wszystkim do osób samotnych, emerytów. Generalnie było mniej dysfunkcyjnych środowisk niż teraz, ludzie byli mniej roszczeniowi. Inny był też zakres pomocy. Najczęściej chodziło o zakup opału czy zasiłki na wykupienie leków.

Jak w praktyce wyglądała Pani praca?

– Chodziłam w teren, gdzie rozpoznawałam sytuację. Później opracowywałam wywiady środowiskowe, notabene o wiele mniej szczegółowe, niż są teraz. Działaliśmy na podstawie ustawy z 1923 roku, którą uważam za najlepszą z obowiązujących do tej pory, bo nie powodowała takiej biurokracji, jaka jest teraz. Pracownik socjalny pracował wtedy przede wszystkim w terenie, a nie siedział w papierach. Ale wracając do pytania, na podstawie tych naszych wywiadów sporządzane były wnioski, kierowane do realizacji.

Tu nasuwa mi się dygresja. Chodząc po domach widziałam wiele pomieszczeń, w których czasem zachowane były przepiękne, przedwojenne piece lub jakieś przedmioty. Idąc ulicą do dzisiaj kojarzę nie tylko ludzi, którzy tu mieszkali, ale też właśnie te piękne piece, albo zegary, meble czy inne przedmioty.

Długo popracowała Pani w tym ZOZ-ie?

– Do 1999 roku, ale bodajże w 1985 przeszłam do Poradni Zdrowia Psychicznego. W moim przypadku to było coś naturalnego. W swojej dotychczasowej pracy też miałam do czynienia z osobami dotkniętymi chorobami psychicznymi, więc nie było we mnie żadnych obaw.

Naprawdę? Młoda dziewczyna nie bała się pracować z osobami chorującymi psychicznie?

– Naprawdę. Jeśli ktoś się kogoś bał, to raczej oni mnie… (śmiech). Na chorobę języka nigdy nie cierpiałam (śmiech), ale najważniejsze było to, że ludzie wyczuwali, że ja działam dla nich. Prawdę mówiąc, bardzo lubiłam tę pracę, chociaż czasem rzeczywiście zdarzały się różne sytuacje. Widziałam ludzi krępowanych w kaftany i to nie było fajne doświadczenie, ale niektóre z tych osób do dzisiaj mi się kłaniają. Uważam, że dużo zależy od nastawienia do takich ludzi, od podejścia do nich. Mój mąż żartem mówił, że nie boi się iść ze mną po mieście, bo każdy alkoholik kłania mi się w pas i mówi: dzień dobry, pani Bożenko. Albo taka sytuacja: można powiedzieć, że jestem od dawna uzależniona od coli, a że kiedyś mi jej w nocy zabrakło, więc poszłam do sklepu monopolowego w rynku. Stanęłam w kolejce, za mną stało paru facetów. Kiedy poprosiłam o colę, ktoś za mną wyjechał z tekstem: pani Bożenko, niech się pani nie wstydzi, pani bierze cały zestaw!

Pani lubi ludzi, prawda?

– To prawda, ja rzeczywiście generalnie lubię ludzi. To jest tak, że kiedy traktuje się człowieka… jak człowieka po prostu, to prędzej czy później wraca. Powiem też tak: w pomocy społecznej czy w pracy związanej ze zdrowiem psychicznym nie utrzymają się osoby, które myślą inaczej.

Jak Pani trafiła do Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie?

– Był rok 1999, powstawały powiaty i wtedy dostałam propozycję przejścia do PCPR, który się wtedy tworzył. To było trudne, bo nie tylko nie było żadnych wzorców, ale nie było nawet wielu przepisów. Szefową wałeckiego PCPR była wtedy Stefania Lemańska, ale w tworzenie struktur zaangażowana byłam ja. Miałam już wtedy skończone studia w zakresie organizacji i zarządzania pomocą społeczną w Poznaniu. Zresztą większość ludzi z mojego roku przeszła wtedy do pracy w PCPR, bo to było coś nowego, jakieś wyzwanie… Ale w Wałczu początki były naprawdę trudne. Mieściliśmy się na poddaszu budynku przy ul. Dąbrowskiego, wszystko było nowe, trudno się było w tym odnaleźć: tu PFRON, tu rodziny zastępcze, tu jeszcze coś innego. Poza tym normalnie pracowałam z osobami potrzebującymi pomocy. Byłam wtedy zresztą jedynym pracownikiem socjalnym w PCPR, więc tych obowiązków było naprawdę dużo, musiałam je wykonywać po godzinach.

A jak to się stało, że została pani dyrektorem PCPR?

– Po Stefanii Lemańskiej szefem PCPR został Marian Żemojdzin.  Po jego odejściu, zadzwonił do mnie starosta Janusz Różański z pytaniem, czy pomogę i pokieruję PCPR-em. Nie pamiętam, czy długo się namyślałam, ale powiedziałam, że tak, bo inaczej przecież nie potrafię. Tylko, że nie wiedziałam wtedy, że będę kierować PCPR-em przez tyle lat…

Szybko się Pani odnalazła w nowej pracy, w której oprócz znajomości tematu pomocy społecznej potrzebna jest także np. wiedza z zakresu zarządzania ludźmi czy budżetem? A skoro o tym mówimy, to ile osób pracowało wtedy w PCPR?

– Siedem, ale jeśli chce pan zapytać, ile osób pracuje teraz, to przysięgam, że nie pamiętam. A jeśli chodzi o zarządzanie, to też mam je chyba w genach (śmiech), więc odnalazłam się w tym szybko.

Chodziła Pani do pracy z przyjemnością, czy z poczuciem obowiązku?

– Z przyjemnością, może z wyłączeniem ostatniego okresu, kiedy czułam już, że mam dosyć. Lubiłam swoją pracę. Moja mama była księgową, a ja czasem pomagałam jej w pracy. Miałam okazję przekonać się, że taka ustabilizowana praca, a niektórzy twierdzą nawet, że nudna, zupełnie nie jest dla mnie.

Czy zdarzały się Pani w pracy porażki?

– Naturalnie… Zawsze traktuję jako osobistą porażkę brak możliwości wykonania postanowienia o umieszczeniu dziecka w pieczy. W tych samych kategoriach odbierałam też rotację pracowników.

A Pani nigdy nie przyszło do głowy, że warto byłoby zająć się zawodowo czymś innym?

– Chyba nie.

Nawet wtedy, kiedy miała Pani problemy, wynikające z łączenia pracy zawodowej z życiem rodzinnym? Bo myślę, że one musiały się pojawiać…

– Trzeba by zapytać o to moich synów… Każdy z nich jest osobą otwartą na innych ludzi, na zwierzęta, więc myślę, że tak źle nie było, chociaż nigdy ich nie zagłaskiwałam i na pewno nie byłam nadopiekuńczą matką. Ale na pewno dużo pomogli mi rodzice, szczególnie w okresie, kiedy studiowałam, a parę kierunków udało mi się skończyć. Tak się stało, że wychowałam synów samotnie, ale nawet kiedy mąż żył, to wszyscy mówili, że to on jest tym ciepłym rodzicem, a ja domowym nadzorcą.

Jak Pani odpoczywa?

– Przy myciu okien (śmiech). W sumie to nie do końca jest odpoczynek, bo kiedy mam do rozwiązania jakiś problem, to biorę szmatę i myjąc to okno robię reset, a na końcu często okazuje się, że problem jest już rozwiązany. Generalnie praca była i nadal jest dla mnie bardzo ważna. Tak samo było w czasie mojej choroby. Po chemii czy naświetlaniach wracałam do pracy, bo siedzenie w domu by mnie zabiło. Przychodziłam łysa, potem w turbanie, bo przecież nie chciałam udawać, że wszystko jest w porządku. Myślę, że to był dobry przykład dla innych, bo chowanie się po kątach czy ukrywanie faktu choroby nowotworowej nie jest żadnym rozwiązaniem.

Bała się Pani wtedy?

– Nie. Ja jestem zadaniowcem, pacjentem trudnym, ale koncentrującym się na tym, co ma do zrobienia. Wiedziałam o swojej chorobie tylko tyle, ile musiałam, resztę ogarniał mój brat, który jest lekarzem, i bratowa. Któryś z moich synów, chyba Michał, był bardzo wystraszony, ale powiedziałam mu: daj spokój, nie rozpaczaj, jeszcze ci tyle krwi napsuję, że nie wiesz.

Co Pani najbardziej przeszkadzało, albo czego brakowało w pracy?

– Na pewno brak placówki opiekuńczej dla dzieci. Zawsze powtarzałam, że nie odejdę na emeryturę, dopóki taka placówka nie powstanie.

No i nie dotrzymała Pani słowa…

– Dlaczego? Przecież placówka powstaje! Mam nadzieję, że zaproszą mnie na otwarcie.

A przepisy? Albo pieniądze? To Pani nie przeszkadzało?

– Co do pieniędzy, to mogłyby być większe na wynagrodzenia dla pracowników. My nie jesteśmy urzędnikami, pracujemy z ludźmi, a to nigdy nie jest łatwa praca. Było i nadal jest mi przykro, że pracownicy pomocy społecznej nie są traktowani tak, jak choćby nauczyciele, którzy mają ferie, wakacje czy roczne urlopy na poratowanie zdrowia. Przecież tu też dochodzi do wypalenia zawodowego, a przez stosunkowo niskie płace ludzie odchodzą tam, gdzie zarabiają więcej. Ale poza tym, pieniędzy na bieżącą działalność nam nie brakuje, na przepisy też się nie mogłam za bardzo skarżyć. Pracujemy w dobrych warunkach, powstaje placówka opiekuńcza dla dzieci… Nie bardzo wiem, na co mogłabym jeszcze ponarzekać.

A największe sukcesy?

– Do głowy przychodzi mi taka historia: kilkanaście lat temu organizowaliśmy warsztaty dla młodzieży zagrożonej wykluczeniem i dzieci z trudnych rodzin. Zajęcia były różne: z wizażu, obsługi kasy fiskalnej, obsługi wózków widłowych i już nie pamiętam, z czego jeszcze. Za każdym razem, kiedy miałam okazję, powtarzałam im: uczcie się, bo to jest wasza szansa. I potem spotkałam jedną z dziewczyn z tego kursu, która powiedziała, że zdała maturę, zrobiła prawo jazdy, ma rodzinę i jest szczęśliwa, a zmobilizowałam ją do tego ja. Dla mnie to jest prawdziwym sukcesem, a ta dziewczyna to tylko jeden z wielu przykładów.

Śnią się Pani czasem jakieś dramaty, związane z pracą zawodową? Na przykład odbieranie rodzicom dzieci?

– Nie. Na ogół mam dobre i kolorowe sny.

Czy firma jest przygotowana na Pani odejście?

– Jest. Zresztą zapowiedziałam, że jeśli będzie taka potrzeba, to ja się nie odżegnuję od pomocy.

Dziękuję za rozmowę i życzę spełnienia wszystkich emerytalnych planów.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Zobacz również

1 KOMENTARZ

  1. może wytarczy tych rad STARCÓW w mieście i powiecie WSZYSCY CO SĄ JUŻ WIĘCEJ NIŻ 3 KADENCJE DAJCIE SPOKÓJ TEMU MIASTU WYSTARCZY DOJENIA KASY NIE WIDZICIE ŻE WSZYSCY MŁODZI UCIEKAJĄ TU NIE MA PERSPEKTYW NA ŻYCIE tylko zasiłki w mopsie

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Popularne

Budują, nie dyskutują

Pilnie potrzebna pomoc

Dobry zwiastun