Drugowojenna historia powiatu wałeckiego jest dogłębnie zbadana, mniej odległy temat przesiedleń znamy głównie z przekazów rodzinnych. W ostatnich latach za sprawą projektu „DNA Wałcza” stał się przedmiotem zainteresowania muzealników, a dzięki Karolinie Ćwiek-Rogalskiej – doktor kulturoznawstwa, bohemistce i etnolożce doczekał się pierwszego poważnego opracowania naukowego. Jej książka „Ziemie. Historie odzyskiwania i utraty”, która właśnie się ukazała, to nie tylko potężna dawka wiedzy, ale przede wszystkim pasjonująca historia ziemi zamieszkanej przez tych, którzy nie zawsze wybrali ją sobie do życia.
Urodziłaś się w Wałczu, tu kończyłaś liceum. Czy lokalna historia, którą poznawałaś, miała wpływ na Twoje dzisiejsze naukowe zainteresowania?
– Kiedy byłam dzieckiem, zastanawiałam się, jak to jest, że historia zawsze dzieje się gdzieś indziej, że to gdzie indziej dochodzi do ważnych wydarzeń, gdzieś rodzą się sławni ludzie i to „gdzieś” nigdy nie jest u nas. Rozmyślania nad tym, jak to jest możliwe, że żyjemy w takiej pustce, doprowadziły mnie do zainteresowania tematem, którym zajmuję się do dzisiaj, a w który bez reszty wciągnęłam się już na studiach.
Studia na etnologii wyglądają w ten sposób, że oprócz zajęć na uniwersytecie mamy laboratoria. Wyjeżdżamy wtedy w określone miejsca, gdzie uczymy się prowadzenia badań terenowych. Moja grupa pojechała do Przerośli. To niewielka miejscowość na północnej Suwalszczyźnie. Dosyć szybko odkryłam, że znajduje się również przy dawnej polskiej granicy z Prusami Wschodnimi. Przeszłam przez tę nieistniejącą już granicę, dzisiaj to granica między województwem podlaskim a warmińsko-mazurskim, i uzmysłowiłam sobie, że jest tam bardzo wiele rzeczy podobnych do tych, które znałam z domu. Zaangażowałam się w temat powojennego wysiedlenia protestantów, których z automatu uznano za Niemców. Później to moje zainteresowanie ewoluowało. Zajęłam się wysiedleniem Niemców z Czech, temu był poświęcony mój doktorat.
To wszystko doprowadziło mnie do jeszcze głębszego zainteresowania historią ziemi, na której się wychowałam. Badania terenowe uczą tego, żeby zadawać pytania także o siebie. To znaczy: skoro w jednym regionie dane zjawisko wyglądało tak, to w jaki sposób to samo wydarzyło się tutaj? Zaczęłam dostrzegać bardzo wyraźnie te analogie, a z drugiej strony lokalną specyfikę. Wałcz jest o tyle niesamowity, że on zawsze był na pograniczu. To że teraz nie leży blisko granicy, jest kwestią ostatnich osiemdziesięciu lat. Wałcz zawsze był niejednoznaczny – ani do końca polski, ani do końca niemiecki. Na tym terenie obok siebie powstały niemieckie miasto i słowiańska osada, potem Kazimierz Wielki wykupił Ziemię Wałecką, więc należała do Polski, później po pierwszym rozbiorze od niej odpadła, powiat wałecki stał się najszybciej zgermanizowanym powiatem nowych Niemiec. Te wszystkie elementy są niezwykle fascynujące, bo pokazują niejednoznaczność. W przypadku innych miejscowości na tzw. Ziemiach Odzyskanych często było tak, że aż w średniowieczu należały do Polski i tam mit odzyskania jest faktycznie oparty na podstawach z bardzo dalekiej przeszłości. Z historią miejscowości pogranicznych jest trudniej. Dodatkowo, w Wałczu niemieckie wpływy są cały czas wyczuwalne, nawet w tkance miejskiej. Zawsze chciałam napisać o Wałczu, zająć się nim. Napisać o przestrzeni „Ziem Odzyskanych” przez tę soczewkę, jaką jest Wałcz. Projekt europejski, który prowadzę, też ma swoją komponentę wałecką.
Wyjaśnijmy, że książka jest osobnym bytem i nie dotyczy projektu, o którym teraz mówisz.
– Zgadza się, projekt trwa, zostanie podsumowany obszerną publikacją po zakończeniu, czyli za około 2,5 roku.
Możesz krótko opowiedzieć o wnioskach, jakie wyciągnęłaś, pisząc „Ziemie. Historie odzyskiwania i utraty”?
– Po pierwsze, Wałcz to niezwykle fascynujące miejsce, a mimo to o Wałczu nigdy nie pisano wiele, oczywiście poza publikacjami historyków regionalnych. Zawsze zastanawiałam się dlaczego, ale tak chyba po prostu czasem jest, że jakieś miejsca w mniejszym stopniu przyciągają naukowców.
Nie chcę pisać tylko o miejscach, które są gdzieś daleko, chcę też zobaczyć jak to wygląda u mnie w domu. Wnioski są takie, że nadal jest tu bardzo dużo rzeczy, które są do odkrycia, poukładania i zrozumienia. Przy pracy nad książką trafiłam na wiele niesamowitych tropów, które mogą posłużyć do stworzenia kolejnych publikacji. Zafrapowało mnie też, jak niekiedy rozproszone są źródła dotyczące powiatu wałeckiego i gdzie można je znaleźć.
Na przykładzie Wałcza bardzo dobrze można pokazać, że historia „odzyskiwania” czy innych procesów, które się tutaj działy, to nie jest historia wyłącznie polsko-niemiecka. Historia wszystkich tych grup ludności, które tutaj się pojawiły po roku 1945, jest bardzo złożona. Ciekawi mnie przyglądanie się wszystkiemu temu, co znam od dzieciństwa, odkrywanie wielu miejsc na nowo, próba zrozumienia procesów, które tutaj zachodziły aż po współczesność. A równocześnie „Ziemie” nie traktują wyłącznie o Wałczu: choć to jemu szczególnie uważnie się przyglądam, chciałam, żeby książka była czytelna także dla osób z innych miejsc, dlatego korzystałam również ze źródeł dotyczących innych miejscowości i regionów.
Często o mieszkańcach powiatu wałeckiego mówi się, że w niewielkim stopniu czują się związani z tym miejscem, że nie zdążyli zapuścić korzeni, bo pojawili się w większości po roku 1945. Czy lepsze poznanie i zrozumienie tej historii – Twoim zdaniem – może pomóc te korzenie zapuścić?
– To bardzo ciekawe pytanie, bo ja mam wrażenie, że poczucie tymczasowości to jest jedno z uogólnień, które my nakładamy na historię po roku 1945. Kiedy przyjrzymy się grupom, które przyjeżdżają tutaj wojenną i powojenną wiosną i później, widzimy, że są one szalenie zróżnicowane, bo pochodzą z różnych miejsc i mają za sobą zupełnie inne doświadczenia wojny, przez co niosą ze sobą inny bagaż emocjonalny. Przecież inaczej to wyglądało na przykład w przypadku osób, które przyjeżdżają z tzw. Kresów, inaczej w przypadku osób, które przyjeżdżają z Ziem Dawnych, czyli tzw. Centrali. Bardzo dużo zależało więc od przynależności do danej grupy, ale też wieku, w którym byli przyjeżdżający tu osadnicy i osadniczki. Starsze osoby mogły mieć trudność z zaaklimatyzowaniem się w tej powojennej rzeczywistości, ale też z odczytaniem materialności, która ich otaczała. Na tę niemieckość inaczej reagowały dzieci, inaczej dorośli i bardzo wyraźnie widać to we wspomnieniach. Nie było więc tak, że wszyscy w równym stopniu czuli, że będą tu przez chwilę, bo przecież zaraz Niemcy wrócą. Niektórzy zaczynali nowe życie bardzo szybko, innym zabrało to więcej czasu. Często mówi się, że to rok 1970 jest granicą tej tymczasowości – wtedy Polska podpisuje wreszcie porozumienie o granicy zachodniej z Niemcami Zachodnimi. Ale czy to faktycznie koniec? Czy da się z góry, przez układy polityczne, nakazać ludziom, jak mają się czuć i co myśleć? Kiedy poszperamy i przyjrzymy się temu bliżej, zauważymy, że te procesy są inaczej rozłożone w czasie.
Twoja książka to nie tylko fragmenty pamiętników i wspomnienia, ale też dokładny opis powojennej rzeczywistości i budowania polskiej państwowości.
– Interesuje mnie zarówno, jak „Ziemie Odzyskane” żyły jeszcze przed wojną, a później w trakcie jej trwania, kiedy pojawiły się jako pewien projekt geopolityczny i później, kiedy faktycznie zaistniały na mapie. Badam, jak sobie z tym radzi Warszawa, jak zarządza tą sytuacją i jak to wygląda lokalnie. Piszę o tym, jak wyglądają próby zagospodarowania nowej przestrzeni, urządzenia się w niej. Opowiadam o ludziach, śledzę proces budowania się Polski na nowo. Ale to nie jest tylko książka o powojniu – wręcz przeciwnie, zależało mi na doprowadzeniu tej historii do dzisiaj. Dlatego na przykład wiele miejsca poświęcam latom 60. i obchodom Tysiąclecia Państwa Polskiego. Powstają wtedy nowe szkoły, drogi i osiedla. Dobrze widać ten proces zapisany w tkance miejskiej naszego miasta. Dla Wałcza cała ta część przy alei Tysiąclecia była jeszcze po wojnie dzielnicą peryferyjną, a w latach 60. wchodzi właściwie do centrum miasta. Trudno dzisiaj wyobrazić sobie Wałcz bez niej, prawda?
Przesiedlenia to obszar Twojej pracy naukowej. Badania nad przesiedleniami prowadziłaś w Polsce, w Czechach i na Słowacji. One wszędzie wyglądają podobnie? Czy praca na terenie powiatu wałeckiego była w jakimś stopniu dla Ciebie zaskakująca?
– Pewne procesy są podobne. Wszędzie dotychczasowi mieszkańcy zostają wysiedleni – oczywiście nie wszyscy i nie od razu – pojawiają się nowe osoby i muszą się jakoś w tej przestrzeni urządzić. To sprawia, że możemy poszukać pewnych śladów, cały czas zachowanych. Przykładem, który uwielbiam i o którym wszędzie mówię, jest uparte powracanie niemieckich napisów. Pisałam kiedyś artykuł o naszej wieży wodnej niedaleko dworca, gdzie to Deutsch Krone pisane szwabachą ciągle przebija spod polskiego Wałcza. To zabytek godny ochrony. Takich miejsc zresztą jest w Wałczu więcej.
Głębokim przeżyciem było dla mnie tropienie tego, gdzie mieściły się instytucje, które były odpowiedzialne za wytwarzanie polskości i koordynowanie osadnictwa. Wiele osób wie, że PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny – dop. red.) mieścił się w „Rolniku”. Niewiele osób jednak wie, że na ulicy Wąskiej 3 mieścił się urząd likwidacyjny, który zajmował się dystrybucją niemieckiego majątku. Można tam było kupić np. meble. Rzeczą, którą bardzo mnie poruszyła, były wspomnienia pierwszego polskiego prezydenta Szczecina Piotra Zaremby, który zanotował, że jest w Pile i że miasto jest koszmarnie zniszczone, ale budynek rejencji się zachował, więc będzie tam można umieścić tych wszystkich urzędników, którzy zostali oddelegowani do pracy na „Ziemiach Odzyskanych”. A jeśli, zanotował Zaremba, w Pile jednak nie da się tego zrobić, tymczasową stolicą nowego okręgu będzie Wałcz. Ale Piła jednak wygrała. Zdałam sobie również sprawę, że ci wszyscy urzędnicy i urzędniczki, ale też po prostu, osadnicy i osadniczki, którzy przybyli do Wałcza i okolic, nasi dziadkowie i pradziadkowie, korzystali z tej samej infrastruktury kolejowej, z której korzystamy do dzisiaj, patrzyli na podobny krajobraz. Kiedy człowiek zda sobie z tego sprawę, to naprawdę robi wrażenie. To nie są tylko dawne wagony i jakieś mityczne pociągi, to są tory, po których jeździmy do dzisiaj, o ile się zachowały.
W swojej książce dokładnie śledzisz, jak w praktyce wyglądało budowanie polskości na tych ziemiach.
– Chciałam zerwać z takim powszechnym przekonaniem, że ludzie tutaj po prostu przyjechali, wybrali wieś lub miasto, które im z jakichś powodów odpowiadało, zajęli dowolny dom i że to wszystko działo się właściwie samo. To mit, był to bowiem skomplikowany proces. Odpowiedzialne za niego było zniszczone wojną państwo, które dodatkowo przesuwało się na zachód, traciło dawne granice, w którym nadal mieszkali Niemcy, Związek Radziecki miał zaraz roztoczyć nad nim całkowitą kuratelę, a w przesiedleniach uczestniczyły miliony ludzi. To trzeba było przecież skoordynować. Kiedy o tym pomyślimy, imponuje, jak sobie z tym poradzono. W książce opisuję te procesy, posługując się przykładami prawdziwych postaci – urzędników i urzędniczek, którzy na bieżąco relacjonowali swoje doświadczenia w pamiętnikach lub raportowali o nich do Warszawy.
Po wojnie wprowadzono taką ciekawą kategorię, jak chłonność osadnicza. Do centrali raportowano ile jest jeszcze budynków, w których ktoś może się osiedlić, ile jest zakładów i jakich oraz ile gospodarstw. Takie wyliczenia były robione osobno dla miast i wsi, chodziło o przesiedlanie przedstawicieli różnych zawodów. W Wałczu na przykład brakowało księgowych, co zostało odnotowane i informacja na temat takiego zapotrzebowania trafiła do Warszawy.
Śledzę losy moich bohaterów, ale nie porzucam ich w latach czterdziestych, tylko idę z nimi dalej, zrywając z kolejnym mitem, który mówi, że ludzie przyjechali tutaj po wojnie i na tym koniec przesiedleń. Nieprawda. One trwały dużo dłużej – w obu kierunkach.
W jaki sposób pracowałaś nad książką?
– To dobry moment, żeby o tym powiedzieć i wyjaśnić pewną kwestię. Na pewno wiele osób kojarzy mnie czy to ze współpracy z muzeum, czy z projektu, który tutaj cały czas prowadzę i który polega głównie na rozmowach z osobami, które do Wałcza trafiły i ich potomkami. Ponieważ książka tego projektu bezpośrednio nie dotyczy, ale odnosi się do podobnego terenu, ze względów etycznych zależało mi na wyraźnym rozdzieleniu tych kwestii, dlatego w pracy nad projektem korzystam ze wspomnień, a w książce ze źródeł pisanych, głównie pamiętników. Spisywanie wspomnień to z jednej strony taka polska specyfika, z drugiej po wojnie rozpisywane były konkursy pamiętnikarskie, dzięki czemu – ku radości badaczy – są miliony stron do analizy. Pracowałam na pamiętnikach przechowywanych w Instytucie Zachodnim w Poznaniu, Książnicy Pomorskiej w Szczecinie i archiwum w Koszalinie, a także z wyborów już drukowanych źródeł.
Drugą istotną komponentą były właśnie dokumenty archiwalne, z których starałam się wydobywać ludzi: konkretnych urzędników i konkretne urzędniczki. Podjęłam próbę opowiedzenia o budowaniu nowej Polski z ich perspektywy. Interesowało mnie, jak oni interpretowali i widzieli rzeczywistość. Oczywiście trudno mi było zupełnie odciąć się od tych konkretnych badań terenowych, ale nie używam w książce tych materiałów, które zdobyłam uczestnicząc w projekcie. Powstanie kolejna książka, w której będę mogła się tymi materiałami posłużyć. Będzie to wynik mojego etnograficznego doświadczenia: bycia tu – na miejscu, obserwowania i chodzenia tymi ścieżkami.
Mimo że mieszkasz i pracujesz w Warszawie, mam wrażenie, że wrosłaś w Wałcz. Widzę Cię na wielu wydarzeniach organizowanych przez Muzeum Ziemi Wałeckiej. Dyrektorka MZW Marlena Jakubczyk-Kurkiewicz często podkreśla Twój wkład w projekt „DNA Wałcza” i pracę nad nową ekspozycją. Zostałaś nawet przewodniczącą Rady Muzeum Ziemi Wałeckiej.
– Tak, to było dla mnie duże zaskoczenie, ale i zaszczyt. Cieszę się, że to mówisz, bo to też zadanie etnograficzne. Etnografia jako sposób uprawiania nauki polega na długotrwałym pobycie w jednym miejscu, na pojawianiu się tam, gdzie coś się dzieje. My, etnografowie i etnografki, nie tylko rozmawiamy z ludźmi, choć oczywiście wywiady są bardzo ważne, bo wtedy widzimy, w jaki sposób ludzie opowiadają o swoim doświadczeniu, ale drugą metodą badawczą jest obserwacja uczestnicząca. To się może wydawać nielogiczne, bo albo obserwujesz, albo uczestniczysz, ale trochę o to w tym wszystkim chodzi, że robimy i jedno, i drugie. Pracujemy w taki sposób, że prowadzimy dziennik terenowy, wracamy do domu i próbujemy na gorąco zapisać wszystko, co się w ciągu dnia wydarzyło. To próba tzw. opisu gęstego, chodzi o to, żeby uchwycić jak najwięcej rzeczy, które się wydarzyły i spróbować je od razu zinterpretować. Taki moment w badaniu etnograficznym, który sama bardzo lubię, to chwila, w której różne informacje zaczynają wskakiwać na swoje miejsca i zaczynam widzieć połączenia między nimi.
Cieszę się, że ludzie zaczynają interesować się tą nie tak dawną historią Wałcza. To wspaniale, że MZW realizuje projekt „DNA Wałcza” i że możemy współpracować. Nie mogę doczekać się zakończenia remontu i nowej wystawy. Będzie szalenie interesująca.
Wróćmy jeszcze do projektu europejskiego, którym kierujesz i który – jak już wiemy – jest zaawansowany w 50 procentach. Można już mówić o wstępnych wnioskach?
– Mamy przed sobą jeszcze przynajmniej 2,5 roku pracy, więc na ostateczne wnioski jeszcze za wcześnie. Pracujemy w Czechach, na Słowacji i w Polsce – w powiecie wałeckim, pilskim i goleniowskim. Interesuje nas szczególnie jedna rzecz – stosunek ludzi do rzeczy, które pozostały po poprzednich mieszkańcach. Koncentrujemy się na historii tych rzeczy, pytamy, co się z tymi przedmiotami działo, bo wiemy, że były nie tylko niszczone i nie tylko używane przez jakiś czas, ale też często stawały się np. rodzajem rodzinnej pamiątki. Chcemy wiedzieć, czy i w którym momencie przestały być „poniemieckie”.
Stosunek do tych przedmiotów był różny w różnych krajach?
– Tak, bo sytuacja wojenna tych krajów była inna. Wiemy, jak straszne doświadczenia były udziałem Polski i jej mieszkańców. Czechy ucierpiały w dużo mniejszym stopniu, z kolei Słowacja była krajem marionetkowym, sprzymierzeńcem III Rzeszy. W każdym z tych trzech krajów – czy też początkowo dwóch, bo mówmy o Czechosłowacji – inaczej wyglądał proces wysiedlania Niemców i inne były regulacje dotyczące przejmowania ich majątku. Dla przykładu: Czesi mieli taki pomysł, że skonfiskują dosłownie wszystko, do ostatniej ustnej harmonijki, a potem okazało się, że państwo nie było w stanie sobie z tymi przedmiotami poradzić. Przykładem były cytary, instrumenty, na których grano typowo niemieckie melodie, które były Czechom kompletnie nieprzydatne, albo tradycyjne niemieckie skórzane spodnie, w których nikt już nie chciał chodzić.
W innym momencie też te rzeczy zaczęły znikać z domów w Polsce, w Czechach i na Słowacji. W tych państwach, które szybciej się modernizowały, ludzie szybciej mogli pozwolić sobie na wymianę mebli na nowoczesne.
Twoja praca jest fascynująca. Nie mogę się doczekać, kiedy przeczytam Twoją książkę. Gdzie można ją kupić?
– Na stronie wydawnictwa RN, jest już dostępna do wypożyczenia w Bibliotece Publicznej Gminy Wałcz w Lubnie, a wkrótce mam nadzieję będzie można kupić ją stacjonarnie także w Muzeum Ziemi Wałeckiej.
Korzystając z okazji, chciałabym zaprosić na spotkanie autorskie 17 listopada o godz. 17:00 do dawnego Gimnazjum nr 3 w Wałczu. Będziemy rozmawiać o „Ziemiach” na wystawie czasowej, na której pokazane są historie ludzi i przedmiotów, pokazujące ten złożony i wielowarstwowy proces przemiany Deutsch Krone w Wałcz.
Dziękuję za rozmowę
Zuzanna Błaszczyk-Koniecko
***
Karolina Ćwiek-Rogalska – doktor kulturoznawstwa, bohemistka i etnolożka, pracuje w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Dzięki licznym stypendiom, m.in. Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej czy Fundacji Fulbrighta, prowadziła badania w instytucjach w Czechach, Niemczech, Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Jest laureatką Nagrody Naukowej tygodnika „Polityka” (2022 rok) w kategorii nauk humanistycznych, uznawanej za jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień dla młodych naukowców w Polsce. W 2023 roku została nagrodzona przez Narodowe Centrum Nauki w kategorii nauki humanistyczne, społeczne i o sztuce. Jest autorką wielu publikacji naukowych i książek – wydanej ostatnio „Ziemie. Historie odzyskiwania i utraty” oraz „Zapamiętane w krajobrazie. Krajobraz czesko-niemieckiego pogranicza w czasach przemian”. Prowadzi europejski projekt badawczy, dotyczący porównania tworzenia się kultur na terenach, na których po II wojnie światowej w Polsce, Czechach i Słowacji doszło do wymiany ludności. „Część” polska dotyczy m.in. Pomorza, Wałcza i okolic. Jest przewodniczącą Rady Muzeum Ziemi Wałeckiej.
Fot. Mikołaj Starzyński