W niedzielę 28 stycznia z trzymiesięcznej wyprawy po Ameryce Południowej wrócił Zdzisław Felskowski (dla przyjaciół po prostu Felek), wałecki globtroter, który poznaje świat z perspektywy rowerowego siodełka. Na swoim koncie ma już dziesiątki tysięcy przejechanych kilometrów na pięciu kontynentach. Poprosiliśmy go o podzielenie się z naszymi Czytelnikami wrażeniami z niezwykłej podróży po Kolumbii, Ekwadorze, Peru, Chile, Urugwaju i Brazylii.
Jestem emerytowanym policjantem. Poza służbą jestem już od 11 lat, pracuję też jako kierowca ciężarówki w PKS Gdańsk-Oliwa. Jeżdżę na trasach międzynarodowych i dzięki temu mogę spełniać swoje marzenia: są dodatkowe pieniądze, bo kierowcy zarabiają przyzwoicie.
W młodości nie uprawiałem żadnego sportu, tyle, że zawsze lubiłem jeździć na rowerze, chociaż tylko na takim, można powiedzieć, że rekreacyjnym poziomie. 20 lat przepracowałem w wydziale kryminalnym wałeckiej policji, a tam jest nienormowany czas pracy. Jak się coś zdarzy, to świątek, piątek, w dzień, czy w nocy, odbierasz telefon i jedziesz. Po tych 20 latach poprosiłem o przeniesienie na dyżurkę i zostałem oficerem dyżurnym. Tam przepracowałem 7 lat, aż do emerytury.
Jak wróciłem do jazdy na rowerze? Kiedy już nie pracowałem w wydziale kryminalnym, to po zakończeniu służby na dyżurce miałem pełne dwie doby spokoju. Wtedy wróciłem do roweru. „Antek” (Jan Antkowiak, były świetny kolarz i właściciel sklepu rowerowego w Wałczu – dop. red.) złożył mi sprzęt i zacząłem jeździć w Wałeckim Klubie Turystyki Rowerowej. Miałem wtedy chyba 44 lata. W WKTR było fajne towarzystwo. Pojechaliśmy razem w Bieszczady, potem do Włoch, trzy razy wjeżdżaliśmy na Śnieżkę. Zacząłem też jeździć sam: do Szczecina do brata, potem znów do Szczecina, ale odwiedziłem jeszcze siostrę w Koszalinie, a potem z Jankiem Myszkowskim wyruszyliśmy na wyprawę dookoła Polski. Dojechaliśmy do Częstochowy, ale Janek zrobił sobie takie otarcia, że daliśmy spokój i wróciliśmy do Wałcza pociągiem. Po dwóch latach znów chciałem objechać Polskę, ale już sam. Przejechałem około dwóch tysięcy kilometrów, ale w drodze powrotnej, już gdzieś w okolicach Bydgoszczy, złapała mnie straszna ulewa, na którą byłem kompletnie nieprzygotowany, bo myślałem, że będzie cały czas słońce. Poddałem się, bo to nie miało sensu. Potem pojechałem z Wałcza do Holandii. W Niemczech przy granicy holenderskiej mieszka córka z zięciem i wnuczką, a syn mieszka w sumie niedaleko, w Holandii, więc pojechałem też do niego. W 5 dni zrobiłem wtedy 1000 km, ale do Wałcza wróciłem już autem.
Takie były moje początki, więc kiedy w 2012 roku wybrałem się na pierwszą poważną wyprawę do Afryki, to żona z córką zakładały się, czy dotrę aż do Francji, czy już z Niemiec zadzwonię, żeby ktoś po mnie przyjechał. Zawiodły się, bo nie odpuściłem. Dotarłem do tego Maroka i wróciłem. I jeśli miałbym porównać wszystkie moje wyprawy, a teraz mam ich na koncie już pięć, to ta pierwsza była dla mnie najtrudniejsza. Podczas niej schudłem 14 kilogramów. Miałem wtedy ograniczony budżet, trochę ponad 1700 euro, i starałem się jechać jak najszybciej, żeby wrócić, zanim skończą mi się pieniądze. Prawdę mówiąc, pierwotnie miałem dojechać tylko do Andory, ale potem pomyślałem, że jak tam już dotrę, to spróbuję ruszyć dalej. Nawet żonie nie mówiłem o tym planie. No i po Andorze dojechałem do Barcelony, a stamtąd dotarłem promem do Tangeru w Maroku. Byłem tam cały dzień i wróciłem wieczorem tym samym promem do Barcelony. Zdążyłem skosztować ich kuchni i zobaczyć, jak tam ludzie mieszkają. Niektórzy w dosłownie w jaskiniach, o których nikt z Europy by nie pomyślał, że można tam mieszkać.
Dotychczas moją najdroższą podróżą była wyprawa przez USA, gdzie jechałem przez 56 dni. Teraz byłem 92 dni poza domem i koszty wyszły niższe. Ale wyprawa po Ameryce Południowej, z której wróciłem w niedzielę 28 stycznia, to było wszystko „naj”: najwyższe przewyższenie (ponad 4600 m), nocowałem na wysokości ponad 5100 m n.p.m., a jeśli chodzi o temperatury, też było ekstremalnie. Już podczas pierwszej nocy spędzonej w namiocie woda zamarzła mi w butelce, tak było zimno. Na szczęście miałem dobry śpiwór, bo mogło być naprawdę nieciekawie. I żeby było zabawniej, to u nich jest o tej porze roku lato.
Miałem wyruszyć na tę wyprawę 15 maja, ale się rozchorowałem, przez 2,5 miesiąca byłem na antybiotykach. Teraz uważam, że w sumie nawet dobrze się stało, bo wtedy, kiedy miałem pierwotnie wyruszyć, u nich była jeszcze zima, a tam, gdzie spałem, było -20O C i leżał śnieg.
Po dwóch latach od podróży do Maroka zrobiłem wyprawę do Azji, z przejechanym Bosforem i dojazdem do Stambułu. To było 6 tysięcy kilometrów, robiłem wtedy 200 km dziennie, ale byłem młodszy, no, i tam nie ma takich gór. Trzecia wyprawa to były Indie i Nepal. Miałem też jechać do Chin, wszystko już było zaplanowane, miałem wizę, ale przed moim przyjazdem było tam potężne trzęsienie ziemi. Jak podjechałem na przejście graniczne, którym miałem się dostać do Chin, wszystko było zawalone. Nepal to oczywiście Himalaje, więc tam nie mogło być bardzo lekko.
Ale nie spodziewałem się, że jeszcze trudniej będzie na wyprawie do Ameryki Południowej. Poleciałem do Bogoty dzień po swoich urodzinach, 25 października 2023 roku, a dzień później byłem już w trasie. Nawet najgorszemu wrogowi nie życzę przejechania rowerem przez Kolumbię i Ekwador: podjazdy, ostre zakręty… Jak dojechałem do stolicy Ekwadoru – Quito, musiałem wymienić klocki hamulcowe, bo metal tarł już o metal: z tyłu nie było już w ogóle hamulców, a z przodu ledwie, ledwie. To ile razy ja musiałem używać tych hamulców, żeby doprowadzić je do takiego stanu po raptem 1200 przejechanych kilometrach? Tam mi zrobili te hamulce i na nich przejechałem resztę trasy, czyli 6,5 tysiąca kilometrów.
W Chile zrobiłem też rekord prędkości. Poprzedni ustanowiłem jadąc ze Słowenii do Austrii i to było 82 km/h, a teraz na jednym ze zjazdów wykręciłem 94,4 km/h! To było już na szczęście z naprawionymi hamulcami na drodze Panamericana, na trzypasmowym odcinku. Ja jechałem środkowym pasem, bo ci, którzy byli na prawym, jechali według mnie za wolno. Taka prędkość to już naprawdę nie żarty. Wiedziałem od „Antka”, że wystarczy byle co, chwila nieuwagi, żeby rower wpadł w wibracje, a wtedy nieszczęście gotowe. Jechałem na pełnej koncentracji. Nie słyszałem nawet, żeby jakiś kierowca na mnie trąbił albo żeby pokazywał mi kciuk do góry, co tam się bardzo często zdarza. Zauważyłem jedynie, że lewym pasem wyprzedziło mnie tylko kilka samochodów… A jeśli chodzi o prędkość najniższą, to właśnie Kolumbia i Ekwador: 3,5 km/h – tak powoli, że można spaść z roweru. Przede mną szedł facet, który prowadził taczkę i nie dałem rady go dogonić. Powód? Na drodze z nachyleniem 17 procent nie byłem w stanie jechać szybciej.
W czasie swoich wypraw poznałem wielu ciekawych ludzi. W Ameryce Południowej nie było inaczej. Wcześniej myślałem, że w moim wieku już mało kto jeździ na takie wyprawy. I kogo spotkałem w Urugwaju, kiedy wracałem z Brazylii? 77-letniego Francuza! Zatrzymałem się w jednym miejscu, żeby zjeść i patrzę – rower Scott, a on sobie siedzi. Dosiadłem się, porozmawialiśmy. Powiedział mi, że przyleciał z Marsylii i jedzie przez Urugwaj, Brazylię do Paragwaju. W sumie to jakieś 2 tysiące kilometrów, i jak później zerknąłem na jego przewyższenia, to prawie płasko. Urugwaj to zresztą super drogi, szerokie, bezpieczne, pasy awaryjne, po których można jechać, równiutkie. Gorzej jest w Brazylii, gdzie drogi są bez pasa awaryjnego. Tam kierowcy ciężarówki nie interesuje rowerzysta. On trąbi i jedzie, byle mu kabina przeszła, i to ty się musisz martwić.
Ja przez drogę Panamericana jechałem prawie 5 tysięcy kilometrów. Dopiero kiedy już nią jechałem – sprawdziłem, że to najdłuższa droga świata, licząca 30 tysięcy kilometrów. W sumie nie jest to prawdą, bo odcinek około 100 km między Panamą a Kolumbią jest taki, że… tej drogi praktycznie w ogóle nie ma.
Wracając do napotkanych tam ludzi – minąłem już Limę, kiedy spotkałem Polaka, Mirka. Jechał ze swoją żoną Peruwianką i teściami samochodem, zobaczył, że jestem ubrany w strój w polskich barwach, więc minął mnie i nieśmiało zapytał, czy mogę się zatrzymać. Ucieszyłem się, jakbym kogoś z rodziny spotkał, no ale w końcu zobaczyć rodaka na końcu świata? To się nie zdarza za często. Fajnie było, miło pogadaliśmy. Jego żona, Peruwianka, stwierdziła, że Polacy są jak trawa, bo rosną wszędzie, a Mirek mówił, że w Limie mieszkają tysiące Polaków. Skąd się tam wzięli? Nie mam pojęcia, a nie było już czasu go o to wypytywać.
Jak długo planuję wyprawę? O Ameryce Południowej zacząłem myśleć niedługo po tym, jak wróciłem z USA, czyli przez około dwa lata. Ale nie zawsze udaje się wszystko dokładnie zaplanować i akurat tym razem się nie udało przez moją chorobę, a wszystko było załatwione, nawet bilet wykupiony. Planowanie moich wypraw komplikowała też pandemia.
Przejechałem przez Kolumbię, Ekwador, Peru oraz Chile i 6 stycznia dotarłem do Buenos Aires. Nie wiedziałem, że tak mi to szybko pójdzie. Mówiłem wcześniej, że jeśli dotrę do Buenos Aires to będzie cud, ale taki, że ja w 100 procentach wierzę, że on się spełni. Gdybym nie wierzył, to po co miałbym jechać? No i cud się spełnił, i to szybciej, niż myślałem. A skoro tak, to postanowiłem zrealizować drugą część, taki aneks do mojego planu, o którym znów wcześniej nikomu nie powiedziałem. Chciałem popłynąć promem z Buenos Aires do stolicy Urugwaju Montevideo, zrobić Urugwaj, zdobyć Brazylię, wrócić do Montevideo i znowu promem do Buenos Aires. Tylko, że żona już wcześniej mówiła: wracaj, czekamy. Postanowiłem skontaktować się z pośrednikiem w sprawie przelotu, zaproponowali powrót w niedzielę 9 stycznia, ale to nie miało być przebukowanie, tylko nowy lot za 6600 zł plus koszt transportu roweru, no i jeszcze ten mój zabukowany bilet też by przepadł. Miało to w sumie kosztować ponad 12 tysięcy złotych. Jak powiedziałem żonie o kosztach, to sama doszła do wniosku, że to jednak za dużo. Więc powiedziałem, że zostaję, ale przecież nie będę siedział w hotelu przez 19 dni, tylko jadę dalej. Wtedy jej powiedziałem o moim aneksie. Zaakceptowała to. No i dokręciłem tych 800 kilometrów, bo jak dojechałem do Buenos, to zabrakło mi chyba 34 kilometry do 7 tysięcy. W sumie wyszło 7753 kilometry. Nie było mnie w domu przez 92 dni, a na rowerze spędziłem 64 dni. Dziennie jechałem średnio ponad 121 kilometrów. Niby nie za dużo, ale każdy kolarz powie, że jazda na rowerze w górach liczy się podwójnie. Powiem szczerze: na koniec czułem się naprawdę szczęśliwy, że dałem radę, bo były naprawdę trudne momenty…
Czym wspomagałem organizm podczas tej podróży? Po wyprawie do Indii i problemach ze zdrowiem, jakie tam miałem, po wizycie u tamtejszego lekarza zrozumiałem, jak ważny jest dla organizmu sód i od tamtej pory wożę ze sobą sól z odrobiną pieprzu. Kiedy czuję, że coś jest nie w porządku, wysypuję troszkę tej mieszanki na dłoń i zlizuję. Teraz na granicy Kolumbii z Ekwadorem kupiłem też duże pojemniki z magnezem i potasem, które są razem z potem wypłukiwane z organizmu. Rano brałem po tabletce jednego i drugiego minerału plus sól, której poziom w organizmie musi być zachowany, bo jeśli będzie jej za mało, to odbudowanie trwa nawet kilka dni. Jeśli spadnie poziom cukru, można wypić butelkę coli i energia wraca, ale z sodem nie jest to takie proste, a jego brak może spowodować obrzęk mózgu, uszkodzenie nerek, a nawet śmierć. Jeśli chodzi o napoje, to mnie służą izotoniki. Co do unikania zakwasów, to Tadziu Korzeniewski poradził mi kiedyś, żeby do pół godziny po wysiłku wypić jedno albo dwa piwa. Sprawdziłem, że to działa i tego się trzymam. Ale w czasie ostatniej wyprawy też miałem problem ze zdrowiem. Przez 10 dni prawie nic nie jadłem, organizm praktycznie nic nie przyjmował, byłem osłabiony, a tu trzeba jechać przez naprawdę wysokie góry. Poszedłem do lekarza, dał mi antybiotyki, trochę odpocząłem i jakoś wróciłem do równowagi, ale było ze mną naprawdę kiepsko.
Jak moją podróżniczą pasję odbiera rodzina? Dzieci są dorosłe i samodzielne, kibicują mi i wspierają. A żona? Dopóki nie poszła do pracy, to nie powiem, był pewien problem. Pracuję jako kierowca, więc nie ma mnie często w domu, a jeśli nie pracuję, to jadę na wyprawę. Żona trochę tego nie rozumiała. Ale kiedy poszła do pracy, a już piąty rok pracuje w SP 4, to koleżanki wciągnęły ją w morsowanie. Bardzo to polubiła, dobrze się z tym – i po tym – czuje. W pracy ma swoje towarzystwo, kontakt z dziećmi w szkole, i dzięki temu zmieniło się też jej podejście do mojej pasji.
Czy wożę na rowerze duży bagaż? W czasie powrotu z Buenos Aires wszystko było zważone: rower ważył 27 kg, a bagaż niecałe 17. Do tego dochodzi co najmniej 8 litrów płynów.
Co robię, kiedy zaczyna padać deszcz? Jadę dalej. W końcu nie wiem, ile będzie padać: godzinę czy cały dzień, a ja przecież muszę jechać…
Co mnie uderzyło w Ameryce Południowej? Różnice w poziomie życia ludzi. Widziałem domy budowane z gliny z domieszką plew ze zboża, ale też Buenos Aires, które nie różni się od europejskich miast. W Kolumbii nie widziałem żadnego markowego samochodu ciężarowego typu Scania czy Mercedes, tylko same chińskie wynalazki. Dopiero im dalej na południe od Limy, tym więcej pojawiało się znanych w Europie czy w świecie marek.
Miałem jeszcze trochę problemów z powrotem do Polski, bo Lufthansa odwołała rejs, na który miałem zabukowany bilet. Spędziłem więc w Buenos Aires trochę więcej czasu, niż planowałem, ale ostatecznie po ponad 13 godzinach lotu wylądowaliśmy we Frankfurcie, skąd przesiadłem się na samolot do Warszawy. Do Wałcza dotarłem w niedzielę 28 stycznia o godzinie 13.55.
Mamy taki zwyczaj, że po powrocie z każdej wyprawy zaraz jadę do sklepu Jasia Antkowiaka, gdzie on, jego żona Ela i pracujący u nich Darek witają mnie lampką szampana. Tym razem musieliśmy z tym poczekać, ale w poniedziałek tradycji stało się zadość. Za kilka dni czeka nas druga część świętowania mojego powrotu z wyprawy. Zgodnie z obyczajem spotkamy się w męskim gronie w restauracji, gdzie podzielę się z przyjaciółmi wrażeniami z ostatniej wyprawy.
Wysłuchał: Tomasz Chruścicki