czwartek, 19 września
Strona głównaAktualnościSędziowanie jest moją pasją

Sędziowanie jest moją pasją

Wałczanin Robert Majorczak obchodzi jubileusz 30-lecia sędziowania meczów piłkarskich. Zaczynał jako 20-latek 4 listopada 1993 roku w roli asystenta w meczu Sad Chwiram – Tarnovia Tarnówka (2-2), w którym sędzią głównym był Ryszard Tołłoczko. Dziś ma na koncie ponad 2 tysiące meczów i deklaruje, że sędziowanie to jego pasja.

Dwa tysiące meczów jako sędzia: to dużo, czy mało?

– Mało, ale miałem to szczęście, że od początku sędziowałem o szczebel wyżej, tzn. nie zaczynałem od poziomu, kiedy w jeden weekend sędziuje się kilka meczów. Czego nie robiłem jako sędzia? Nie prowadziłem kroniki na papierze, a powinienem, bo pamięć jest ulotna i wiele zdarzeń z czasem mi się zatarło. Przy okazji chciałbym uczulić początkujących sędziów, żeby o tym pamiętali, bo warto. W każdym razie wyliczyłem, że w czasie tych 30 lat sędziowałem średnio około 70 spotkań w roku.

Zanim pojawiłeś się na boisku jako sędzia, wybiegałeś na nie jako zawodnik.

– Oczywiście, kopałem piłkę od dziecka, jak bardzo wielu chłopaków z Wałcza. Najpierw grałem z chłopakami z ulicy Kościuszki, gdzie wtedy mieszkałem, potem zacząłem treningi pod okiem takich szkoleniowców jak Walerian Redlich, Andrzej Kwiatkowski i Jacek Król. Grałem jako napastnik, uwielbiałem strzelanie bramek i muszę przyznać, że miałem do tego nosa. Ale w szkole średniej miałem przerwę i później grałem już tylko amatorsko na Bukowinie, gdzie spotykała się grupa starszych zawodników, skupionych wokół Janulka Kozłowskiego i Henia Zimniewicza. W tym samym czasie do sędziowania namawiał mnie Romek Hajdasz. Namawiał i namawiał, aż… namówił.

Jak zostaje się sędzią?

– Trzeba odbyć kurs, w czasie którego jest kilka zjazdów szkoleniowych. Potem jest egzamin teoretyczny i kondycyjny, a po jego zdaniu zostaje się sędzią na próbę. To trwa rok, a potem jest się już pełnoprawnym sędzią. Z czasem nabywa się uprawnień do sędziowania meczów na coraz wyższym poziomie rozgrywkowym.

Na jakim ty sędziowałeś poziomie?

– Już jako sędzia próbny sędziowałem mecze na poziomie regionalnym, a jako asystent jeździłem na mecze 3-ligowe. W 1996 roku zacząłem sędziować mecze 3-ligowe jako główny. Warto przy okazji dodać, że według dzisiejszego nazewnictwa jest to 2 liga, czyli centralny poziom rozgrywek.

Szybko awansowałeś w sędziowskiej hierarchii.

– Rzeczywiście, w moim przypadku szło to dość szybko. Byłem dobry kondycyjnie, no i miałem się od kogo uczyć. Moimi nauczycielami byli tacy sędziowie, jak między innymi wspomniany już Romek Hajdasz, Zbyszek Marynka czy Jurek Marzec, których serdecznie pozdrawiam. Mecze 3-ligowe sędziowałem do 1999 roku. Potem przyszła reorganizacja związana ze zmianą województw i zmiana systemu rozgrywek. Do 2009 roku byłem sędzią 4-ligowym. Wtedy odniosłem kontuzję i musiałem poddać się operacji, po której nie wróciłem już na poprzedni poziom. Dziś sędziuję jako asystent mecze A-klasowe.

Czyli w zasadzie wróciłeś na poziom, od którego zaczynałeś. Jak w czasie tych 30 lat zmieniło się sędziowanie?

– Na pewno pojawiły się nowinki techniczne, takie jak zdalna łączność pomiędzy sędzią głównym i asystentami oraz widoweryfikacja decyzji sędziowskich, ale to na zupełnie innym poziomie rozgrywek, więc o tym nie ma sensu mówić. Zmieniły się też przepisy, np. dotyczące tego, kiedy sędzia asystent ma sygnalizować pozycję spaloną. Czekanie z tym do zakończenia akcji uważam za niekorzystne i dla zawodników, i dla kibiców, ale taki jest przepis i musimy się do niego stosować. A generalnie myślę, że przed laty poziom polskiej piłki był wyższy, niż teraz, więc i sędziowanie było chyba lepsze. Na wyższym poziomie była też dawniej piłkarska kultura, zarówno na boisku, jak i na trybunach.

Dawniejsze epitety z trybun w stylu „sędzia kalosz” dzisiaj brzmią prawie pieszczotliwie…

– Przede wszystkim kiedy sędziujesz, to nie słyszysz trybun. Do mnie jeśli nawet coś dociera, to potrafię sobie z tym poradzić, rozładować atmosferę. Czasem zdarza się, że pokazuję w żartach żółtą czy czerwoną kartkę jakiemuś będącemu pod wpływem środków dopingujących kibicowi, nadużywającemu wulgaryzmów, co najczęściej spotyka się z aprobatą innych widzów i okazuje się skuteczne.

Czy jako młody sędzia miałeś wzory, które chciałeś naśladować?

– Może nie naśladować, ale zawsze chciałem się uczyć od najlepszych. Oglądając mecze nie zachwycałem się pięknymi akcjami, tylko analizowałem pracę sędziów. Patrzyłem, jak się poruszają, jakie podejmują decyzje w konkretnych przypadkach, próbowałem wejść w ich sposób rozumowania. Generalnie uważam, że sędziowie to najlepszy element polskiej piłki, co dobrze widać na poziomie międzynarodowym. I myślę tu nie tylko o Szymonie Marciniaku, który sędziował przecież finał mistrzostw świata, a to zdarza się tylko najlepszym. Oprócz niego, mamy też sporą grupę sędziów, rozstrzygających w meczach na poziomie FIFA czy UEFA. A moje autorytety? Kiedyś na pewno był to śp. Zbyszek Marczyk, z którym sędziowałem wiele meczów, teraz doceniam pracę Karola i Marka Atysów. Ten drugi jest przewodniczącym Kolegium Sędziów ZZPN w Szczecinie.

Pamiętasz swoje najtrudniejsze do sędziowania mecze?

– Każde spotkanie zaczyna się od wyniku zero do zera i w dużej mierze to od sędziego zależy, jak się potoczy. Można samemu utrudnić sobie pracę, podejmując na początku jakąś złą decyzję. Jeszcze gorzej, jeśli jeden błąd próbuje się naprawić się drugim błędem. W powszechnym wyobrażeniu najtrudniejsze do sędziowania są mecze derbowe, szczególnie na niższych poziomach, ale wcale tak nie musi być. Wystarczy przykład meczów pomiędzy Strącznem i Nakielnem, gdzie stawką oprócz punktów jest też prestiż, a po ostatnim gwizdku emocje opadają i relacje między zawodnikami obydwu drużyn są fajne.

Masz w pamięci taki mecz, o którym chciałbyś zapomnieć, bo sędziowałeś w nim kiepsko?

– Pewnie takie były, ale one w mojej głowie nie zostają na dłużej. Kiedy popełniam jakiś błąd, przeżywam go przez kilka dni, ale potem życie toczy się dalej. To moja praca. Lepiej pamiętam te dobre mecze, którym towarzyszyła szczególna atmosfera. Tak było na przykład, kiedy Pogoń Szczecin odbudowywała się w czwartej lidze i grała w Ustroniu czy Dębnie. Żyły tym całe te mniejsze miejscowości i nawet do dzisiaj się tam te mecze wspomina. Sędziowało się wtedy super.

Zaczynałeś swoją przygodę z gwizdkiem jako młody chłopak i pewnie zdarzało ci się sędziować swoim kolegom z podwórka czy z boiska. Czy trudno jest odnaleźć się w takiej sytuacji?

– Było takich meczów bardzo dużo, a czy trudno mi się sędziowało? Na pewno niełatwo jest pokazać koledze żółtą czy czerwoną kartkę, ale napomnienia są po prostu częścią tej gry. W sędziowaniu bardzo ważna jest konsekwencja. Jeśli jesteś konsekwentny, to zawsze wyjdziesz z meczu z twarzą i zyskasz szacunek, bez względu na to, komu sędziujesz.

Dostałeś kiedyś propozycję sprzedania meczu?

– Nie, nic takiego mi się nie zdarzyło. Dla mnie coś takiego jest w ogóle niewyobrażalne. Jak za tydzień po czymś takim miałbym sędziować drużynie, którą oszukałem, i spojrzeć ludziom w oczy? To jest po prostu niemożliwe. Owszem, błędy sędziowskie były, są i zawsze będą, ale to zupełnie coś innego.

Jakie jest dziś środowisko sędziowskie? Czy bardzo się zmieniło w ciągu tych 30 lat?

– Zmieniło się, tak jak w ogóle zmieniły się relacje międzyludzkie. Kiedyś byliśmy bardzo spójną grupą, spędzaliśmy ze sobą sporo czasu, spotykaliśmy się na wspólnych uroczystościach, graliśmy w towarzyskich meczach czy nawet turniejach. Teraz zdarza się to rzadko. Najczęściej sędziujemy jakiś mecz, potem prysznic i do domu. Przyznam, że trochę mi brakuje tamtych czasów.

Co myślisz o kobietach, sędziujących mecze mężczyzn?

– Generalnie nie mam nic przeciwko kobietom sędziującym mecze, sam nawet z nimi pracowałem, ale uważam, że mężczyźni powinni sędziować mężczyznom, a kobiety – kobietom. Nie chciałbym być posądzony o jakiś seksizm, ale z różnych powodów myślę, że tak powinno być. Bywa z tym jednak różnie, choćby przez to, że sędziów jest po prostu za mało. Od lat jestem kierownikiem grupy wałeckich sędziów, decydującym o obsadzie meczów i widzę, że ten problem z roku na rok narasta. Przy okazji chciałbym zachęcić wszystkich chętnych, żeby spróbowali pójść tą drogą.

Kto może zostać piłkarskim sędzią?

– Można powiedzieć, że każdy, ale najlepiej, gdyby byli to ludzie, którzy mają za sobą piłkarską przeszłość, bo to bardzo pomaga odnaleźć się w roli sędziego. Dolna granica wieku, kiedy można zacząć karierę, wynosi 16 lat, górna nie istnieje. Na przykład w naszym wałeckim gronie jest arbiter, który ma 71 lat i nie myśli o tym, żeby skończyć karierę. Ale to ewenement, a jeśli ktoś myśli o karierze sędziego na wyższych poziomach, powinien zacząć jak najwcześniej.

Czy z sędziowania da się wyżyć?

– Na wyższych poziomach na pewno tak, i to dobrze. Na niższych jest to głównie pasja. Nie powiem, że zupełnie społeczna, bo jakieś diety sędziowie jednak otrzymują, ale utrzymać się z tego nie można.

W tobie ta pasja musi być silna, skoro zajmujesz się tym od 30 lat?

– To fakt: piłka nożna i sędziowanie to moje pasje, chociaż najważniejsza jest dla mnie oczywiście rodzina.

Skoro o tym mówimy: jak twoi najbliżsi znoszą to, że w większość weekendów nie ma cię w domu?

– Teraz, kiedy na mecze jeżdżę blisko i wracam po trzech – czterech godzinach, nie jest już tak źle, ale kiedyś rzeczywiście był to problem. Na szczęście żona też ma swoją pasję, tylko że ona łączy ją z pracą zawodową. Ze mną jest inaczej, ale nigdy nie miała nic przeciwko temu, żebym sędziował. Przeciwnie, zawsze mnie w tym wspierała. Ja też starałem się nie przenosić boiska do domu. Z synem bywało jednak gorzej. Pamiętam, że kiedyś na kartce do świętego Mikołaja napisał swoje marzenie: „żeby tata w weekendy był częściej w domu”. Było mi wtedy głupio.

Gdybyś mocniej postawił na karierę sędziowską, byłoby jeszcze gorzej…

– Na pewno. Sędziowanie na pewnym poziomie trudno jest pogodzić z pracą zawodową i życiem rodzinnym. Ja wybrałem taką, a nie inną drogę i nie żałuję, bo rodzina jest dla mnie bardzo ważna.

Co – skoro nie pieniądze – daje ci sędziowanie?

– Przede wszystkich w ciągu tych 30 lat poznałem wielu wspaniałych ludzi, z którymi łączy mnie mnóstwo wspomnień i tego mi nikt nie odbierze. Poza tym sędziowanie pozwala mi zachować fizyczną aktywność, której bardzo potrzebuję. W ciągu meczu sędzia przebiega od 5 do 8 kilometrów, do egzaminów sędziowskich też trzeba się przygotować, ale ja to lubię. Jest we mnie silna potrzeba ruchu i wysiłku fizycznego, co pozwala mi zachować zdrowie i wyrzucić z siebie emocje. Kiedyś dużo biegałem, teraz już zdrowie już na to nie pozwala, więc po pracy chętnie gram w tenisa stołowego.

Na koniec pytanie: jak długo jeszcze będziesz biegał po boisku z gwizdkiem albo chorągiewką?

– Kiedy budzę się w poniedziałek, przyrzekam sobie, że to już koniec, że mi się nie chce. Ale mijają dni, przychodzi piątek i znowu jestem gotowy. Nie wyznaczam sobie daty, kiedy przestanę sędziować, chociaż mam świadomość, że ten dzień jest już bliżej, niż dalej…

Dziękuję za rozmowę i życzę, żeby on przyszedł jak najpóźniej.

Rozmawiał Tomasz Chruścicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Zobacz również

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Popularne