Moja mama, która 11 listopada obchodziła 94 urodziny, po raz kolejny 24 grudnia zasiądzie wraz z najbliższymi do wigilijnej kolacji. Przyszło jej żyć na przemian w spokojnych i burzliwych czasach, przeżyła lata obfitości, ale i takie, kiedy na stole niewiele można było postawić. Jednak, co najważniejsze, wigilijna wieczerza przebiegała zawsze w ciepłej, rodzinnej atmosferze.
Urodziła się, dzieciństwo i pierwsze lata młodości spędziła w Wilnie. To właśnie tam przesiąkła kresową tradycją otwartości na ludzi, wzajemnej życzliwości i zrozumienia.
– Wychowałam się w rodzinie kolejarzy – opowiadała Krystyna Szypura. – Chociaż pracownicy PKP w przedwojennej Polsce – jak większość na państwowych posadach – dobrze zarabiali, my byliśmy dużą rodziną i nigdy nam się nie przelewało. Ze świąt spędzanych w Wilnie najbardziej utkwił mi w pamięci moment ubierania choinki. Ojciec zawsze przywoził drzewko z jednej z podwileńskich stacji, a dzieci przygotowywały ozdoby. Nie mieliśmy wielu bombek, które były drogie, więc mama piekła małe ciasteczka, a oprócz nich wieszaliśmy na gałązkach małe jabłuszka, cukierki, orzechy, robione przez nas łańcuchy czy koszyki ze słomy oraz „zimne” ognie. Poza tym rodzice kupowali wykonane z kartonu głowy świętych i Mikołaja, a dzieci dorabiały do nich sylwetki i ubrania, a potem wieszały na choince. Wieczorem zasiadaliśmy do uroczystej kolacji.
Zestaw potraw był różnorodny, lecz przeważały śledzie w najróżniejszej postaci; od marynowanych, poprzez przygotowane w pomidorach, po smażone w cieście. Nie brakowało również typowych dla tamtych czasów i regionu potraw.
– Na wigilijnym stole nie mogło zabraknąć kisielu z żurawin. – Były pierogi z kapustą i grzybami oraz sałatka, przygotowana z zebranych jesienią i zasolonych w kamiennym garnku grzybów. Dzieci zajadały się „ślizikami”, zwanych z litewska „kucziukai”, natomiast dorośli woleli „karasie”. Ta pierwsza potrawa składała się z upieczonych niewielkich ciasteczek w kształcie łezki, które wrzucało się do talerza z makiem roztartym z miodem i rodzynkami, a kiedy śliziki napęczniały w „mleczku”, jadło się te słodkości łyżką. A „karasie” to nie były ryby, lecz sałatka składająca się z fasoli, kiszonej kapusty i ugotowanych buraków. To wszystko wymieszane z przesmażoną na oleju cebulą.
Po kolacji dzieci otrzymywały, składające się najczęściej ze słodyczy, prezenty. Dorośli sprawiali sobie bardziej praktyczne, skromne upominki, a na koniec wszyscy szli na pasterkę
– Do kościoła Wszystkich Świętych, a później do Ostrej Bramy chodziliśmy całą rodziną. Nawet jak moi bracia mieli już własne rodziny, przychodzili wraz z nimi do nas i razem szliśmy na pasterkę. Ojciec i dwaj bracia wkładali odświętne ubrania, a trzeci brat, będący ułanem, przywdziewał galowy mundur. Jak sięgam pamięcią, wszystkie Wigilie w Wilnie były mroźne i śnieżne.
Potem przyszła wojna, a lata 1939 – 45 spędzone najpierw pod okupacją sowiecką, a później niemiecką były okresem strachu o życie swoich najbliższych.
– W czasie okupacji musieliśmy zająć się nie świętowaniem, lecz sprawami codziennego utrzymania i zapewnienia bytu rodzinie. Jeden brat zginął na wojnie, inni stracili pracę i praktycznie cała rodzina utrzymywała się z handlu. Jeździło się „na Litwę”, jak nazywaliśmy wsie położone w okolicach Kowna, przywoziło mąkę, słoninę oraz „siemieczki”, czyli nasiona słonecznika i wymieniało w Wilnie na inne produkty. Jesienią, choć wstęp do lasu był zakazany, chodziliśmy na grzyby. Wieczerze wigilijne w czasie okupacji były bardzo skromne. Oprócz niewielkiej ilości śledzi, mama stawiała na stole kotlety z ziemniaków w sosie grzybowym i przyrządzane na różne sposoby grzyby. Z pójściem na pasterkę również były problemy, bo w nocy obowiązywała godzina policyjna, więc chodziliśmy do kościoła w dzień.
Wojenna zawierucha rozrzuciła rodzinę po Polsce. Mama wraz z dwiema siostrami i ich mężami trafiła do Wałcza, natomiast bracia zamieszkali w Gdańsku i Białymstoku. Pierwsze wigilie po wojennych latach były równie skromne, jednak na stole nie mogło zabraknąć tradycyjnych potraw, choć z czasem zaczęły one ulegać zmianom i modyfikacjom.
– W Wałczu i okolicach nie brakuje jezior, więc w wigilię było wiele potraw z ryb, zdobywanych – przyznaję – nie zawsze legalnym sposobem. Mój pochodzący z poznańskiego mąż raczej nie gustował w wileńskich potrawach, więc dla niego przygotowywaliśmy ziemniaki w mundurkach i śledzia w śmietanie. Kryzys przełomu lat 70. i 80. spowodował, że zaczęło brakować dosłownie wszystkiego. Większość produktów była na kartki i trzeba było stać po nie często całą noc. Jednak tak zdobyta szynka, czy pomarańcze smakowały inaczej niż dzisiaj.
Obecnie mama już od lat nie urządza wieczerzy wigilijnej, tylko odwiedza swoich bliskich. Czasami na prośbę wnuków i prawnuków przyrządza cieszące się niezmiennie ogromną popularnością w jej rodzinie potrawy, których niepowtarzalny smak potrafi wydobyć tylko ona.
Piotr Szypura