piątek, 24 stycznia

Zaraz będę

Urodził się w Lesku, w Bieszczadach; wychował w Ronchin (koło Lille), we Francji; od 9 lat mieszka w Polsce i jest mocno związany z Wałczem, który nazywa wręcz idealnym miejscem do życia. Pasjonuje się fotografią, szczególnie analogową, a efekty tej pasji będzie można obejrzeć na jego niedzielnej wystawie w Wałeckim Centrum Kultury. Z Damianem Sidorskim rozmawia Zuzanna Błaszczyk-Koniecko.

Damianie, mieszkałeś w tylu miejscach, gdzie jest twój dom?

– To nie jest łatwe pytanie, ale wydaje mi się, że już tutaj, w Wałczu. Do Francji wyjechałem z rodziną, kiedy miałem 7 lat. Ukończyłem tam szkołę i studia. Najpierw zdobyłem wykształcenie z informatyki, pisania i tworzenia programów, później ukończyłem studia licencjackie z transportu i logistyki. Pracowałem w zawodzie we Francji przez kilka lat i pewnego dnia nawiązałem kontakt z wałecką firmą transportową Ireneusza Kowalczyka. Między nami szybko zawiązała się więź.

Większość życia spędziłeś we Francji, chodziłeś tam do szkół, skończyłeś studia, ale bardzo dobrze mówisz po polsku. Miałeś kontakt z językiem na emigracji?

– Tak, rodzice bardzo o to dbali. Od najmłodszych lat, poza szkołą francuską, raz w tygodniu chodziłem dodatkowo na lekcje języka polskiego, historii, geografii i religii. Wtedy funkcjonował jeszcze konsulat polski w Lille. Ukończyłem polską szkołę podstawową (wtedy jeszcze 8-klasową) i liceum. W domu zawsze mówiliśmy po polsku, w kościele spotykaliśmy się z polską społecznością. Miejscowy polski ksiądz także dbał o to, żeby Polonia się ze sobą integrowała. Nawet w pracy często posługiwałem się językiem polskim. Teraz jest odwrotnie.

Wychowałem się w typowo polskim środowisku, gdzie wszystko w domu było przesiąknięte naszą kulturą, językiem, kuchnią, tradycjami. Słuchałem polskiego radia i oglądałem polską telewizję. Zawsze czułem silną więź z Polską. Uświadomiłem sobie to podczas jednej z podróży w Bieszczady. Słuchając „Pana Tadeusza” w samochodzie, poczułem się głęboko związany z naszą historią i tradycją. Zrozumiałem wtedy jako dorosły, jak ważne są korzenie i poczucie przynależności.

Będąc teraz w Polsce, oglądam francuską telewizję i słucham francuskiego radia. Z czasem zacząłem żałować, że nie otworzyłem się bardziej na francuska kulturę. Zawsze chyba będę jedną nogą w tym kraju, w którym nie żyję.

Co sprawiło, że zdecydowałeś się wrócić?

–  Były różne powody, w tym bardziej osobiste. Miałem wtedy 30 lat i chciałem zmian w moim życiu prywatnym.

A dlaczego wybrałeś właśnie Wałcz? Mogłeś mieszkać wszędzie.

– To prawda. Rozpatrywałem możliwość zamieszkania w dużym mieście, w Krakowie, czy Warszawie, ale przerażała mnie wizja długich dojazdów do pracy. W Wałczu znalazłem  wszystko, czego potrzebuję do szczęścia: bliskość natury, ciszę, spokój, lasy, jeziora, a nawet niewielką odległość od morza – takie małe Bieszczady, ale bez gór. Czuję się tutaj znakomicie i nie zmieniłbym tego na nic innego.

Kiedy i jak narodziła się w Tobie ta pasja?

– Gdy byłem młodszy, kupiłem pierwszą cyfrówkę, wybierając się na wakacje do Polski. Niestety, szybko się zniechęciłem i zrozumiałem, że czegoś mi brakuje. Technologia zmieniała się w błyskawicznym tempie. Brakowało mi magii, tego momentu, chwili, kiedy światło zatrzymuje się na negatywie. Zacząłem szukać dla siebie czegoś, co będzie bardziej stałe, namacalne, co nie będzie się tak szybko zmieniać. Tym czymś okazała się fotografia analogowa: wstępna praca na negatywie, odczynniki, a później praca pod powiększalnikiem z papierem fotograficznym. Moim marzeniem zawsze było złapanie światła od momentu sfotografowania do wypuszczenia go na papierze. Chciałem nauczyć się całego procesu tworzenia zdjęcia. Fotografia analogowa wciągnęła mnie bez reszty.

Cyfrowe zdjęcia też wykonuję, żeby nie wyjść z wprawy, ale 99% moich ulubionych prac stanowi fotografia analogowa.

Mnie się wydaje, że fotografia analogowa jest dużo bardziej skomplikowana. Nie potrafiłabym już pewnie odpowiednio włożyć kliszy, nie mówiąc o ustawieniu parametrów, zmierzeniu światła i samym wywołaniu…

– Te wszystkie czynności są zawsze takie same i powtarzalne. W aparacie cyfrowym też trzeba ustawić balans bieli, czułość, mnóstwo innych parametrów.

Fakt. Nie mówimy przecież o fotografowaniu na automacie…

– Kiedyś wykonywałem dużo zdjęć w trybie manualnym, analizowałem negatyw, ziarno… Oduczył mnie tego mój mentor, Paweł Klesyk, były wykładowca w Wyższej Szkole Fotografii w Warszawie i bardzo mi bliska osoba, który zwrócił mi uwagę, że  bardziej skupiam się na technice niż na samym fotografowaniu. A proporcje powinny być odwrotne. Poradził mi wykorzystywanie trybów półautomatycznych i z takich teraz korzystam.

Jakim aparatem fotografujesz?

– Nie mam i nigdy nie miałem jednego aparatu. Zaczynałem od Zenita, ale szybko zauważyłem, jak bardzo nieprecyzyjne jest to urządzenie. Przypomnę, że aparat produkowany był w ZSRR. W tym przypadku w radzieckich aparatach znaczenie miała nawet seria. Te, które wyprodukowane były w poniedziałki, kiedy pracownicy chyba jeszcze nie byli w najlepszej formie, były jeszcze mniej precyzyjne niż reszta. To dotyczyło również obiektywów. Fotografowałem też Smieną, Zorką, Prakticą, Lubitelem, Flexaretem, Weltą, Minoltą, Canonem i Nikonem. Miałem okazję poznać ich możliwości, ograniczenia, ale cały czas ciekawość pchała mnie do szukania i znajdywania innego ciekawego aparatu. Dziś fotografuję Leicą R4 i Hasselbladem EL/M w średnim formacie.

Oprócz fotografii ulicznej interesujesz się fotografią reportażową. Robisz zdjęcia podczas wydarzeń kulturalnych, na koncertach, przy słabym oświetleniu. Udaje Ci się to aparatem analogowym?

– Oczywiście. Dobieram wtedy odpowiedni negatyw, chemię do wywoływania i udaje mi się. Uważam nawet, że wychodzi całkiem ciekawie, jak na przykład w przypadku zdjęć z koncertów Fish Emade Tworzywo, czy Limboskiego. Takie zdjęcia mają urok. Podczas innych wydarzeń robię zdjęcia na cyfrze ze względu na szybkie przygotowanie materiałów do publikacji w mediach społecznościowych.

Zdjęcia wywołujesz sam?

– Tak. Na początku korzystałem z usług laboratorium fotograficznego, ale trwało to zbyt długo. Wynikało to z tego, że laboratorium potrzebowało większej ilości negatywów, aby przygotować świeżą i większą ilość chemii. Pierwszy raz cały proces wywoływania pokazał mi Tomek Wieja z Piły. U niego skończyłem kurs  podstawowy i studyjny z fotografii. Reszty – tajników technicznych wywoływania nauczył mnie Paweł. Okazało się, że nie jest to tak trudne, jak mi się na początku wydawało. Dzisiaj, poza chemią podstawową, dostępną dla wszystkich, używam innej, nowoczesnej, dającej lepsze rezultaty.

Wiem, że eksperymentujesz, fotografując i wywołując zdjęcia. Z jakimi skutkami?

– Bardzo różnymi, niestety. Zawsze chciałem spróbować czegoś innego, nowego. Wywołałem film w sposób ekologiczny tzw. Kafenolem – wywoływaczem na bazie kawy, witaminy C. Ale też próbowałem osiągnąć kolor różu na negatywie, wywołując go wywoływaczem na bazie wina. Nic z tego nie wyszło. Czytam o tym na forach, eksperymentuję z chemią, różnymi negatywami i papierem fotograficznym. Eksperymentowałem z fotografią otworkową, robiłem też tak zwane zdjęcia kanapkowe…

Zdjęcia kanapkowe? Co to takiego?

– Najprościej powiedzieć, że odpowiednikiem zdjęć kanapkowych w fotografii cyfrowej jest podwójna ekspozycja. Różnica polega na tym, że pracujemy nad jednym negatywem, który naświetla się dwa razy. Najlepiej jest dobrać się w parę z inną osobą fotografującą, aby dać się ponieść fantazji. Efekt jest niezwykle ciekawy, abstrakcyjny. Jest nawet strona Roll4Roll, gdzie można naświetlić swój negatyw, zgłosić i wymienić się z inną osobą na całym świecie, całkowicie losowo. Chciałbym znaleźć w Wałczu drugiego pasjonata, z którym mógłbym realizować takie projekty.

Może Twoja wystawa kogoś takiego przyciągnie. A jakie zdjęcia można będzie na niej zobaczyć?

– Mam nadzieję, że moja wystawa przyciągnie nie tylko miłośników fotografii, ale też tych, którzy będą chcieli odkryć piękno analogowych obrazów. Znajdzie się tam przekrój mojej 10-letniej pracy: od morskich pejzaży i portretów, po fotografię uliczną, którą uwielbiam.  Zapraszam do wspólnej podroży przez kadry, które mnie zatrzymały, poruszyły i mam nadzieję, że poruszą też i innych.

Skąd taki tytuł wystawy?

– Zaraz będę – to opowieść o poszukiwaniu własnego stylu, błędach i sukcesach, spotkanych ludziach lub uchwyconych chwilach i emocjach.

Do zobaczenia w niedzielę.

Dziękuję za rozmowę.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Zobacz również

Pracowita noc służb

To był dobry rok

Rankingowa mizeria

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Reklama -spot_img

Popularne

Pracowita noc służb

Dramat w Wałczu Drugim

Studnica chce do Kalisza

Rankingowa mizeria